Endorfinki, endorfinki! Nie ma nic przyjemniejszego niż pojechać na koniec kraju gdzie są góry, wstać rano kiedy rodzinka jeszcze smacznie śpi i pójść na rower. Z boku hula wiatr, a w tle majaczą pokryte śniegiem szczyty Tatr, w czerwcu.
Dorota Rajska
Znajdowanie tu ścieżek leśnych nie jest łatwe. Drogi asfaltowe prowadzą przez wsie a tam, ciasno usiane domy blokują dostęp do najciekawszych terenów.
Ale po to Bozia dała rozum, żeby kombinować, co też zaczęłam robić. Zjechawszy asfaltem w dół do sąsiedniej wsi (o powrót miałam się martwić później), skręciłam w pierwszą lepszą drogę gruntową, która prowadziła nie wiadomo dokąd. Tym oto sposobem wpakowałam się w strumyk. Co to strumyk? Na maratonach nie takie rzeczki się pokonywało. Oczywiście nie wzięłam poprawki na fakt, że te góry skądś się wzięły i podłoże nie jest z piasku, tak jak u nas, tylko z kamienia. A konkretnie z wielu kamieni. Nie małych. Możecie się domyślić co było potem... O nie, ja cała nie leżałam w wodzie, nie jestem tak lekkomyślna. Ja walczyłam o życie do końca. Zamoczyłam tylko jedną nogę! Szkoda, że to był dopiero początek trasy...
Droga przejeżdżała przez ten strumyk jeszcze trzy razy, a ja, niczym kozica górska, a raczej “szpilki na Giewoncie”, skakałam po kamykach prowadząc rower z boku.
Wreszcie strumyk odbił w lewo, a droga w prawo, więc wybrałam szlak. Niestety, wtedy zaczął się niebezpiecznie wspinać. No, może z tym niebezpiecznie to trochę przesadzam, ale po raz pierwszy było do góry, a nie w dół.
Powiem tak.... W Warszawie też są podjazdy. Nie nie, nie śmiejcie się. Naprawdę są. Może nie są takie długie jak w Murzasichlu, ale są. Nawet całkiem strome. Wiecie, czym przede wszystkim się różnią? Nie nachyleniem. Nie długością. Różnią się podłożem. “U nas”, na Mazowszu nie ma "takich" kamieni... Różnica pomiędzy podjeżdżaniem po gładkiej nawierzchni, a po kamieniach jest ogromna! Może dla wprawionych górali to oczywista oczywistość, ale ja byłam szczerze zdumiona. Co ciekawe, w pierwszym miejscu gdzie nie dałam już rady podjeżdżać i postawiłam nogę, na drzewie wisiała kapliczka. Czyżby znak?
(przepraszam, że zdjęcie rozmazane, ręce mi się trochę trzęsły).Tak, tu były kamienie (jak na warszawskie klimaty).
Wreszcie wtargałam rower na górę i trochę powalczyłam na drodze do wywozu drewna. Niestety, poddałam się, gdyż wyglądało, że prowadzi ona do nikąd. Ponadto zrobiło się płasko, a kałuże i błoto nie zachęcały do dalszej eksploracji. Przyszło mi zatem zjechać stąd, gdzie wjechałam (no, prawie wjechałam).
Tu przypomniała mi się moja niedawna rozmowa z kolegą, który swój kunszt cyklisty szlifował na Śląsku, gdzie gór nie brakuje. “Nie wiem czy potrafię czy nie potrafię zjeżdżać. W Warszawie nie ma gór, więc skąd mam wiedzieć” (słowa wieszcza normalnie). Na to on: “No to nie potrafisz”. Nie muszę chyba ze szczegółami opisywać, co sobie o nim wówczas pomyślałam. Niestety, miał rację.
Dłuższy niż warszawskie, trochę stromy, kamienisty zakończony zakrętem zjazd udowodnił mi, że jeszcze wiele treningów przede mną, i że bez bólu, to się raczej nie obejdzie. Ale przynajmniej przekonałam się, że hamulce mam sprawne.
Kiedy byłam już na dole, powrót po strumykach był łatwy, gdyż miałam obcykane wszystkie kamienie, na których trzeba stanąć, aby przeprowadzić rower suchą nogą. Wreszcie wytęskniony asfalt. Tym razem, w kierunku przeciwnym, czyli pod górę. No cóż. Na szczęście o 8 rano byłam jedyną cyklistką w okolicy, to też nikt mnie nie wyprzedził.
Po jednym kilometrze zobaczyłam skręt w wąską dróżkę, która prowadziła w dół. Pod pretekstem zwiedzania okolicy ochoczo w nią skręciłam. Prawdziwy "Downhill" i związane z nim emocje, z racji miejsca zamieszkania, niestety nie są mi dobrze znane. W głowie, jak odległe echo szumiały słowa mistrza: “powodem do hamowania nie jest ‘jadę naprawdę za szybko’”, mocniej zacisnęłam klamki. Niestety, jak wiele obiecujących bocznych dróg w okolicy ta również prowadziła na czyjąś posesję. Zawróciłam zatem rower i zaczęłam cisnąć z powrotem pod górę. Nachylenie - 20%, ale tylko przez 200 metrów. Luzik. Teraz byłam już nakręcona. Serce waliło jak szalone, a ja złapawszy oddech szukałam nowych wrażeń.
I jest! Stok narciarski. Raptem ośla łączka, ale w dół! A tam nie widać ciekawych perspektyw dalszej drogi, ale będę się tym martwić jak dojadę. No to skręcam. Odważna to ja za bardzo nie jestem, nawet na miękkiej łące, to też hamulców znów nie puściłam, ale był to mój mały rajd z wiatrem we włosach.
Będąc na dole moje obawy, co do wyjazdu okazały się słuszne. Znalazłam się w dolinie bez drogi powrotnej. Był jeszcze wyciąg, ale latem nie działał. Po drugiej stronie dolinki były konkurencyjne krzesełka, które również nie działały. Przynajmniej nie musiałam wracać tą samą drogą. Trochę odbiłam w bok, aby dojechać do właściwego stoku. Tym samym przekonałam się, że 29er doskonale balansuje w głębokiej, miękkiej trawie. Potem, już było leciutko, na luzaku... pod górkę. Zdyszana i szczęśliwa z powrotem znalazłam się na asfalcie, który o dziwo nie cieszył już tak bardzo jak kilkadziesiąt minut wcześniej.
Skręciłam w pierwszą lepszą gruntową drogę w bok. Teraz była pełnia szczęścia. Brudna, spocona, w mokrych butach, jechałam na 10,5 kilogramowym rowerze i wszędzie, gdzie nie spojrzałam było.... pod górkę! Czy życie może być piękniejsze trochę po ósmej nad ranem?
Puszczone luzem psy wybiegały mnie przywitać, ale ja tylko czule do nich wołałam “no chodź” i jechałam dalej. Słońca nie było, ale deszcz nie padał. W porównaniu z poprzednim popołudniem, było wręcz pogodnie. Widoki uprzyjemniały wszystko.
Niestety, mój objazd tu się kończył i przyszło znów wspinać się pod górę. Tym razem droga wyglądała optymistyczniej. To znaczy, miała więcej kamieni i była stroma. Zdjęcie tego nie oddaje, ale niestety nawet na mega lekkim Jamisie nie dałam rady podjechać do końca.
(Zdjęcie naprawdę tego nie oddaje).
Potem był już tylko relaks i podziwianie widoków. Wszystko pod górkę oczywiście. Jak można przejść obojętnie, kiedy dookoła pasą się kozy i owce, a w tle majaczą ośnieżone szczyty Tatr.
No dobrze, na zdjęciu zabrakło trzody, ale nie w tym rzecz. Przypadkiem znalazłam się pod Tatrami i postanowiłam skorzystać z okazji i wzięłam rower. Czyżbym zapomniała wspomnieć, że pojechałam tam na wesele? Nie mogłam się poobijać, ani nabawić kontuzji, to też wycieczka była lajtowa. Ale bawiłam się świetnie. No bo jak można się nie cieszyć, kiedy droga do domu wygląda tak?
(Zdjęcie znów tego nie oddaje, ale naprawdę jest pod górkę).
Cała podróż trwała raptem godzinę trzynaście. Przewyższeń było niewiele ponad 420 metrów, za to radość, ogromna. A spojrzenia zaspanych wczasowiczów, człapiących na śniadanie, kiedy umorusana, w stroju kolarskim wracałam do pokoju - bezcenne!